Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi bananafrog z miasteczka Kraków. Mam przejechane 49166.77 kilometrów w tym 3885.77 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.54 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 11397 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy bananafrog.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

XCM

Dystans całkowity:850.80 km (w terenie 619.00 km; 72.76%)
Czas w ruchu:55:30
Średnia prędkość:15.33 km/h
Maksymalna prędkość:63.80 km/h
Suma podjazdów:2890 m
Maks. tętno maksymalne:191 (101 %)
Maks. tętno średnie:167 (88 %)
Suma kalorii:26122 kcal
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:56.72 km i 3h 42m
Więcej statystyk
  • DST 52.20km
  • Teren 40.00km
  • Czas 02:24
  • VAVG 21.75km/h
  • VMAX 48.30km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • HRmax 182 ( 95%)
  • HRavg 167 ( 87%)
  • Kalorie 1666kcal
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mtb Cross Zagnańsk

Niedziela, 22 lipca 2012 · dodano: 22.07.2012 | Komentarze 1

Dystans fan 52.2 km, przewyższenia 600+
czas oficjalny: 02:24:48
open: 101/212 (+22 DNF)
M3: 23/54
strata do najlepszego open i M3 najmniejsza w mojej historii, ale maraton był mocno płaski, więc nic dziwnego


HRZ 2/3 - 0:02
HRZ 4/5a - 0:48
HRZ 5b/max - 1:34

Wczoraj w ogóle mi się nie chciało jechać, ale byłem umówiony, więc... ;)
Dzisiaj od rana motywacja OK, ale jakoś się nie mogłem wyrobić, więc trochę stresu. I tak do końca w ostatniej chwili. Byliśmy z Wojtkiem nie zarejestrowani, on złapał z rana przed wyjazdem laczka po zmianie opony... Na starcie kibelek w ostatniej chwili, smarowanie łańcucha w sektorze 2 minuty przed startem, batona wpakowałem w siebie tak późno, że jadłem do ruszając, po starcie dopinałem camelbacka, włączałem pulsometr, kasowałem licznik... Masakra ;)
Wystartowałem blisko końca i jeszcze bez przekonania. Powoli, spokojnie, w pewnym momencie za mną już niewiele osób i samochód zamykający stawkę. Wojtek, którego dosyć mocno zostawiłem w Kluszkowcach i w Wiśle, tym razem odjechał w siną dal.
I tak pierwsze 10 km walczyłem z motywacją, żeby coś mocniej przycisnąć. Prawie nikogo nie wyprzedzałem, kiepsko... Myślę, że długa prosta szutrówka ciągnąca się w nieskończoność nie wyzwalała we mnie woli walki - zawsze to jak trzeba stanąć na pedałach, odpalić jakieś turbo, wymanewrować... adrenalina rośnie. Tu nic z tego.
Po 15 km zacząłem się zbierać w sobie i powoli wyprzedzać. Coraz bardziej się sprężam, wysilam, walczę... i coś niewiele osób wyprzedzam. Lekka frustracja mnie dopadła, ale podkręcam i podkręcam. Powoli dochodzę kolejne osoby, ale co tu mówić o całym tym tłumie, który uciekł mi na starcie.
Na zmianę długie szutry i leśne odcinki, w tym roku dla odmiany nie bardzo zabłocone. Gdzieś chyba około 30 km zaczynam już dawać z siebie wszystko, bo w takim tempie to zaraz będzie meta. Wyraźnie dopadam trochę ludzi, ale wiem, że jeżeli mogłem od początku pociągnąć szybciej, to strat już nie odrobię. To nie jest długi górski maraton, tylko krótki szutrowy wyścig, gdzie nawet panowie z brzuszkiem dają radę. Ze 4 km ciągnę za sobą 3 osoby, które nie dają zmian, ale czuję, że ledwo za mną dychają, więc nie marudzę. I faktycznie, z czasem się wykruszają.
Na leśnych bardziej technicznych odcinkach też wyprzedzam, ale to wszystko pojedynczy zawodnicy. Nie ma to jak wyprzedzanie na długich podjazdach u Grabki czy Golonki. Tam moje spokojne początki zupełnie nie są problemem.
Myk, myk, myk i już długa asfaltowa prosta do mety. Za mną w oddali dwóch gości wyraźnie chce mnie łyknąć, więc przyspieszam. Jestem ciągle bardzo silny, za silny... :(. A tu nagle dwóch gości jedzie w przeciwnym kierunku. Jak to? Przyhamowałem, ale oni chyba już jadą do domu 'po'. Goniący mnie są jednak bliżej. Dokręcam, spodziewam się zjazdu w lewo na metę, a tu nagle... w prawo! W teren! I zaraz mała hopka, a ja zamiast redukować przełożenia, odblokowuję amora. I tak straciłem dwie pozycje ;). Na ostatnich metrach wąskiej trasy - nie do odrobienia.
Podsumowanie? Tętno pokazuje, że super, ale ten początek! Dlaczego nie chciałem szybciej? Może przed takim krótkim maratonem jednak trzeba się rozgrzać porządnie? Nie 'może', tylko na pewno. Kiedy moja stawka zaczęła już słabnąć, ja miałem jeszcze sił na spokojnie ponad godzinę i chciałem dalej! A tu koniec. Wojtek zameldował się na mecie o minutę przede mną (w górach raz z 10, a raz chyba ze 25 minut po mnie - ale tam też wyprzedzałem go dopiero za połową trasy).
Stawiam tezę, że nie jestem szybki, a na długich maratonach nadrabiam wytrzymałością. Zawodnicy z mojej stawki mają większe możliwości jak chodzi o prędkość, ale odcina im zasilanie, kiedy ja mogę jeszcze dłuugo. Cóż, chyba spróbuję popracować nad szybkością, a szczególnie szybkimi startami. Z drugiej strony, pewnie taka moja uroda. Trzeba się cieszyć, że na długich maratonach potrafię wygrać z zawodnikami rozwijającymi większą prędkość. Teoria ma sens, bo od dawna obserwowałem, że inni lepiej przyspieszają i potrafią osiągnąć wyższe prędkości max, a jednak wygrywam z nimi na długich trasach.
Dużo przemyśleń jak na jeden, krótki maraton... ;)


Kategoria teren, XCM


  • DST 40.60km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:41
  • VAVG 11.02km/h
  • VMAX 56.50km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • HRmax 187 ( 97%)
  • HRavg 166 ( 86%)
  • Kalorie 2583kcal
  • Podjazdy 1990m
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

BM Wisła

Sobota, 30 czerwca 2012 · dodano: 01.07.2012 | Komentarze 0

Drugi xcm w tym sezonie.
czas oficjalny: 3:45:46
open: 184/408
M3: 64/161

Pulsometr:
time: 3:45:29
HRZ 2/3 - 0:07:48
HRZ 4/5a - 1:58:39
HRZ 5b/max - 1:39:02
166/187, 2583 kcal
...czyli naprawdę dobre wyniki :)

Trasa w dużej mierze pokrywała się z Ustroniem BM z 2009, więc trochę kojarzyłem, z tym, że jechaliśmy w odwrotną stronę.
Ponownie zabrałem się z kolegą Wojtkiem, upał okropny...
Wystartowałem mocniej niż w Kluszkowcach, miałem nadzieję na czas około 3 godzin, w końcu to tylko 40 km. Niestety przeliczyłem się mocno. Wprawdzie wyszło ze 20 minut krócej niż w Kluszkowcach właśnie, ale rzeźnia była.
Przede wszystkim kwestia przewyższeń - prawie 2000 na 40 km to jednak sporo. Dużo też było jak dla mnie prowadzenia pod górę, z tego, co wiem, to wszyscy musieli trochę prowadzić, bo jednak za stromo na jazdę. No i tak pod górkę prowadzenie trwało wiecznie, a na liczniku 2.7 km/h... Masakra. Momentami po prostu nie miałem sił wepchnąć bike'a wyżej. Na szczęście wszyscy wokół tak wymiękali, stawali, odpoczywali, dyszeli ;). Nie brakło i takich, którzy rzucali bike'a w krzaki i kładli się pod drzewkiem... No, ale upał zabijał. Coś jak kiedyś w Tarnowie.
Podjazd po płytach pokonałem w całości, nawet nie było większych problemów, no ale podjazdy to moja specjalność. Na pierwszym zjeździe nagle słyszę jakiś mocny stukot, nie brzmi znajomo. Jadę, bo i tak nie wiem o co chodzi, ale dźwięki coraz straszniejsze. Wreszcie patrzę: przednie koło mi się rozpięło! Zatrzymuję się i... faktycznie - zacisk się poluzował i koło swobodnie sobie lata! Dokręcając nie zwróciłem niestety uwagi na tarczówkę, a że było już trochę zjazdu za mną, to rozpalona tarcza wypaliła mi małą bliznę na prawym kolanie ;). Niezły sajgon ;)
Zjazdy dla mnie masakra. Kluszkowce były pod tym względem łatwiejsze (wiem, że opinie są różne), bo w Wiśle oczywiście full wielkich luźnych kamoli. Nie na moje nerwy. Co ciekawe zjechałem 100% (nie to co w 2009 w Ustroniu, kiedy to co rusz sprowadzałem), ale na jednym zjeździe mało co a skończyłoby się to źle - zero panowania nad bike'iem i już tylko mogłem puścić hamulce... Jakoś przeżyłem, ale to była chyba najgroźniejsza sytuacja na zjeździe w moim życiu. Wydaje mi się, że winę za te zjazdy w moim wykonaniu trochę mogę zwalić na duże ciśnienie w kołach. Wyprzedzający mnie w dół jakoś trzymali się matki ziemi, a ja po prostu skakałem jak kangurek. Z drugiej strony, po każdym zjeździe kilku co najmniej zawodników wymieniało dętkę, a ja dojechałem bez laczka.
Ale najgorsze było na mecie: spotykam Jarka N, który mówi: ale zjazdy to tu były proste, można było puścić hamulce i jechać... Brzydkie słowa mi się cisnęły na usta, ale jakoś się powstrzymałem ;)
Co tu pisać, strata do pierwszego jak zwykle porażająca, z drugiej strony wyraźnie przed połową w górach to dla mnie nowość - zawsze było dobrze za połową stawki. Może jednak mozolnie robię postępy...?
Na mecie pogadałem z dwoma kolegami z Chrześcijańskiej Grupy Kolarskiej, których poznałem rok temu w Zawoi. Fajnie :)
A przed startem spotkaliśmy z Wojtkiem Tomka Ż, który jechał z nami do Kluszkowców. Coraz więcej znajomych to i fajniej się bierze udział w zawodach :)


Kategoria teren, XCM


  • DST 50.00km
  • Teren 40.00km
  • Czas 04:05
  • VAVG 12.24km/h
  • VMAX 54.50km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 183 ( 95%)
  • HRavg 158 ( 82%)
  • Kalorie 2634kcal
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

BM Kluszkowce

Sobota, 26 maja 2012 · dodano: 27.05.2012 | Komentarze 0

czas oficjalny: 04:04:35
wynik open: 140/254 (+23 DNF)
wynik w M3: 59/96
... czyli podobnie jak zwykle...

HRZ 2/3 - 0:44
HRZ 4/5a - 2:51
HRZ 5b/max - 0:30

Co tu napisać?
Prawdziwy górski maraton :)
Doba czy dwie przed startem to złe samopoczucie, jakby przeziębienie łapało, też dużo stresów w pracy. Jeszcze na noc załadowałem ibuprom i rano nawet nieźle.
Trochę obawiałem się temperatury, ale te 18* okazało się idealne przy słoneczku.
Początek dziwny, bo do rejestracji trzeba było wyjechać na środkową stację wyciągu, gdzie już tętno wyskoczyło dużo ponad LT, potem znowu zjazd na dół...
Sam wyścig od początku zachowawczo, bo bałem się przewyższeń, że odetnie mnie przed końcem. Szerokie asfalty i szutry z 10 km ustawiły stawkę. Potem dłuuugi podjazd, potem górski zjazd i znów jestem na starcie/mecie. Kawałek dalej lekko w dół, luźne kamienie - nie górska ścieżka, tylko wysypane kamole - cieszę się, że mi zjazdy tak dobrze idą, że się coś w ogóle nie boję i... gleba. Przytarłem prawe przedramię i prawe udo, ale tylko trochę. Lekko szczypie już do końca, ale nie przeszkadza jechać. Z kolegą wojdwo, który zabrał do autka mnie i kamfana, tasowałem się do 2/3 trasy. Potem poczułem, że jadę zbyt zachowawczo, bo meta coraz bliżej, a sił jeszcze trochę mam. Przycisnąłem i do przodu. I dobrze, bo szkoda dojechać nie dojechany ;). Końcówka to jednak ból spory, bo podjazd się nie chce skończyć. Licznik dwa razy wymiękł, dopiero podprowadzając ustawiałem czujnik w dobrej pozycji, ale rachubę km do mety straciłem. Podjazd długi i trudny, wielokrotne naprzemienne wpinanie się i wypinanie co kilkadziesiąt lub kilkaset metrów. A potem dłuugi zjazd - typowo górski z luźnymi kamieniami tu i ówdzie, trochę błotka, chociaż generalnie sucho. W sumie zjechałem całość, co aż mnie zdziwiło. Natomiast ręce i kark wymiękały strasznie. Nie byłem już w stanie podnosić głowy do góry, taki ból w karku/plecach. No i koniec.
Wynik podobny do moich dotychczasowych osiągnięć. W tej końcówce przycisnąłem na tyle, że kolegę wojdwo odstawiłem o 11 minut, co przełożyło się na 32 pozycje. Kolega kamfan, który też przyjechał z nami w autku, mimo laczka wyrobił czas o 40 minut lepszy ode mnie, wolę nie liczyć ile by to było bez laczka ;).
Ogólnie maraton super, pogoda, trasa, widoki - odlot! Szkoda, że sił i umiejętności mam wyraźnie mniej niż ambicji ;)
Teoretycznie można by się zastanawiać czy nie powinienem był od początku naginać mocno, w końcu z 15 km do mety przyspieszyłem i na tej końcówce wywalczyłem jeszcze prawie 20 pozycji. Zdecydowanie miałem maratony, w których początek miałem dużo mocniejszy. Z drugiej strony końcówka była już ciężka, a przyjechałem mocno zajechany...
Może będzie lepiej... :)


Kategoria teren, XCM


  • DST 64.50km
  • Teren 50.00km
  • Czas 03:29
  • VAVG 18.52km/h
  • VMAX 63.80km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • HRmax 183 ( 95%)
  • HRavg 164 ( 85%)
  • Kalorie 2340kcal
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade Suzuki MTB Marathon

Niedziela, 28 sierpnia 2011 · dodano: 28.08.2011 | Komentarze 7

Dystans: mega 63,5 km
Czas wg orga: 3:29:51
Wynik open: 287/650 (+ 8 DNF)
wynik w M3: 115/261

Znów dziwi czas orga równy mojemu z licznika, bo przecież zatrzymałem się na jednym bufecie (środkowym), czyli ze 2 minuty spokojnie, no i na początku peleton ruszył, a ja jakiś czas czekałem na swoją kolej w ogonku. Te kilka minut więcej u orga byłoby dla mnie oczywiste...

HR zones:
2/3 - 0:04
4/5a - 2:08
5b/max - 1:18

Mój trzeci krakowski maraton u Golonki (12 maraton w mojej trzyletniej historii startów) przeszedł bez większych niespodzianek. Mimo tego, w sumie jestem zadowolony.
Jeszcze kilka dni temu wydawało się, że wreszcie doczekałem się pylącej trasy, co w naszym pięknym kraju okazuje się dosyć trudne. A jednak... Niedziela miała być wyjątkiem w okresie wysokich temperatur i bezchmurnego nieba. W nocy trochę polało, nad ranem jeszcze dokapało... i trasa nie pyliła. Było wilgotno, nawet mokro, trochę kolein i błota, ale mimo to nie zapamiętam tego maratonu jako błotnego. Warunki jak dla mnie na 'dobry +'.
Wreszcie bez wyjazdu! Wyspałem się, rano spokonie pozbierałem, wymyłem naczynia... ;)
Na Błonia dojechałem około pół godziny przed startem, chwilę później ustawiłem się w sektorze i... ruszyłem do przodu :)
Od początku zauważyłem, że brakuje mi takiej radosnej energii, która zazwyczaj mi towarzyszy. Jechałem swoje, obserwowałem pulsometr, wyprzedzałem, ale i dawałem się wyprzedzać bez większych protestów. Ot, robiłem swoje. Trochę to odbiera uroku... ale nie było źle. Udało mi się wreszcie nie startować z końca, co jednak ma swoją wartość. Wyprzedzić też się parę osób udało ;)
Sam przebieg wyścigu nie bardzo potrafię skomentować. Znane mi tereny, nawet te nieznane wkrótce wyjeżdżały w miejscu, które dobrze znałem. Pierwsze pół maratonu minęło nie wiem kiedy. A że jechałem z poczuciem, że da się szybciej, drugie pół upłynęło na obserwacji licznika i wahaniu: przyspieszyć już czy nie? Ostatecznie w drugiej części jechało mi się lepiej, nie oszczędzałem się tak pod górkę. W ogóle po pierwszej godzinie, a potem po drugiej czułem lekki przypływ sił. Ale lekki ;)
Co ciekawe, znów zaskakiwałem się na zjazdach - momentami dosłownie fruwałem i mimo tego, że rower tańczył jak chciał, miałem jakieś słabo mi znane uczucie, że nie ma sensu ani się bać ani w to ingerować, bo... znarowiony rumak jakoś tam znajdzie sobie drogę. I tak było. Nie zaliczyłem żadnej gleby, nawet delikatnej czy kontrolowanej. Końcówka przez Sikornik trochę nawet dodała mi skrzydeł, 'połamane', wąskie ścieżki śmignąłem w dobrym tempie i nikt się do mnie nie zbliżył.
Końcówka do Błoń i przez Błonia na maxa z przyczyn czysto treningowych - postanowiłem się dopalić, żeby organizm miał dodatkowy bodziec rozwojowy ;)
Z wyniku też jestem zadowolony, procentowo do najlepszego zawodnika podobnie jak na tego typu maratonach, chociaż nawet trochę lepiej. Większość zawodników, do których chciałbym się porównać albo nie startowała albo ma jakieś dnf czy coś takiego...
Ostecznie, chociaż zazwyczaj mam poczucie, że przyjeżdżam w połowie stawki na mega, to jednak przeważnie jestem trochę (albo i sporo ;) za połową. Tym razem jednak w miarę wyraźnie przed połową, więc nie ma co narzekać ;). A że ambicje, jak zazwyczaj piszę, mam większe? Cóż, może kiedyś... :). A może nigdy... ;)


Kategoria teren, XCM


  • DST 70.10km
  • Teren 50.00km
  • Czas 03:53
  • VAVG 18.05km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • HRmax 187 ( 97%)
  • HRavg 164 ( 85%)
  • Kalorie 2611kcal
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

MtbCross Maraton Zagnańsk

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 24.07.2011 | Komentarze 2

dystans: MASTER
czas oficjalny: 3:55:38
wynik: 74/82 open, 16/16 w M3 (!!)

Planując kolejne maratony i widząc jak praca i deszcz skutecznie odwodzą mnie od startów, postanowiłem, że tylko naprawdę fatalna pogoda powstrzyma mnie przed startem w pierwszym dniu mojego urlopu. W końcu, nawet Moja Kochana Żona zgodziła się wyjechać później, żebym mógł wystartować. No i stało się...
Rano zebrałem się wyjątkowo szybko, ale tym razem Zygmunt miał małą obsuwę, więc dotarliśmy na miejsce niecałą godzinę przed startem. W drodzę ciągle jeszcze zastanawiałem się czy pojechać FAN, czyli ichniejsze MEGA, czy też może po raz pierwszy wybrać MASTER, czyli odpowiednik GIGA. Nie zamierzam przerzucać się na GIGA, ale teraz od ponad tygodnia prawie nie jeździłem, a przede mną urlop bez bike'a - głupio by było już dzień później marzyć o treningu. Wiedziałem, że MASTER nie jest tak ciężki jak GiGA u Golonki czy nawet Grabka, więc... Mówili też, że trasa FAN bardzo szybka i założyłem, że MASTER podobnie. Było to złe założenie, ale minutę przed formalnościami w biurze podjąłem decyzję, że zajadę się na długim dystansie. Akurat zaczynało kropić, ale dzisiaj jakoś mi to nie przeszkodziło...
Początek dla mnie wyjątkowo kiepski - fakt, jechałem totalnie bez rozgrzewki, bo brakło czasu, ale i tak... Najpierw 2 km startu honorowego. I tak było szybko. Potem początek terenu - lekkie, choć mokre i błotniste podjazdy i już cała stawka spaceruje. Ja też, choć mógłbym jechać bez problemu.
Tej trawy i błotka mało, a zaraz potem to, co zapowiadali na forum: szutry i zniszczone asfalty w świętokrzyskich lasach. Po może 5 km od razu rozjazd: MASTER w lewo, FAN w prawo. I od tej pory luzy takie, że do końca trasy mijałem się może z 6 osobami. Pusto, dziko i szybko. Po prostym prędkości rzędu 35 km/h. Ciągle nie pada - dobrze :)
Trochę mnie odetkało, a tętno to kosmos - przez pierwszą godzinę stale ponad 180! To chyba mój rekord. Nawet kiedy w końcówce już około 150 - średnia na 4 godzinach nadal imponująca = LT.
Niestety, już pierwszy zjazd w las ostudził mój zachwyt - nie trzeba było deszczu, bo namoknięta trawa i ziemia oznaczały niezłą rzeźnię. Doły pełne wody, błoto wysokie na 10-30 cm i koła buksujące w tłustej mazi. Kiedy trzeba było zejść, buty momentami niemal znikały w błotku. Oczywiście, przemokły w ciągu pierwszych sekund marszu.
Potem znowu szutrówki i szybko. Załapałem się jakiemuś kolesiowi na koło. Potem za mną dołączył jeszcze jeden. Przyznaję, że oni się raz zmienili, a ja nie dałem zmiany, bo ledwie za nimi ciągnąłem. Po może 8 km powoli mi odjechali. Cóż... Przynajmniej po drodze łyknęliśmy jednego gościa.
Dalej wyprzedziłem dziewczynę z Maxx Bike czy coś takiego. Zapytała czy może usiąść na kole i wiozłem ją chwilę po szutrówce. Po wjeździe w las (znowu!), okazała się technicznie nieco lepsza. Tam też wyprzedził nas jeszcze jeden koleś.
Na kojenym odcinku 'szosowym' nagle koleżanka, która znów siadła na koło, zniknęła. Ciekawe czy coś się stało czy ją tak odcięło?
Jeszcze raz chyba wjechaliśmy do lasu i pamiętam, że jak zobaczyłem furę błota na samym już odbiciu z pożarówki, to aż nie mogłem uwierzyć, że wjeżdżam w taki syf. Na żadnym treningu nie wybrałbym takiej trasy, nawet piechotą nigdy bym po czymś takim nie chodził. Napęd od połowy trasy rzęził i trzeszczał. A no i po 2,5 godzinach jednak się rozpadało. Na szczęście nie była to ulewa, tylko lekki deszczyk, a temperatura około 20*C była wystarczająca.
Zatem ostatnie 1,5 godziny w deszczyku, z usyfionym na maxa bike'iem, a po 3 godzinach z drobnymi - zaczęło mnie już odcinać. To akurat dla mnie normalne, potrafię się solidnie ścigać około 3 godzin, potem zaczyna się dogorywka.
Na metę wjechałem, usyfiony i zadowolony, że wybierając długą trasę, zrobiłem solidny trening przed urlopem. Trochę szkoda, że jeszcze zmarzłem czekając na żarcie (akurat skończył się chwilowo makaron = 20 minut), a potem w kolejce do myjek (około 40 minut). Wtedy też przestało padać i nawet zaświeciło słonko skutecznie likwidując moją gęsią skórkę.
Powrót samochodem w deszczu i z narastającymi zakwasami. To był solidny trening :)
Wyników oficjalnych jeszcze nie ma, ale już widzę, że strata do najlepszego (a też i Zygmunta) - jak zwykle na MEGA. Oczywiście, na długich dystansach jest proporcjonalnie więcej szybkich zawodników, więc pewnie jestem wyraźnie za połową stawki, ale czasowo podobnie. Zresztą, jechałem mniej więcej tyle ile dłuższe MEGA.
Edit: wyniki oficjalne już są i uplasowałem się w ścisłej końcówce ;), a w M3 wręcz ostatni. Nie zmienia to faktu, że strata do najlepszych podobna jak zwykle. Wniosek jest taki, że na długich dystansach jeździ generalnie inna stawka. Cóż, mam wiele do zrobienia ;)
Jedyny minus tej długiej trasy jest taki, że na FANie nie było tych leśnych odcinków, więc rower byłby pewnie nie zajechany. No i zmieściłbym się pewnie przed deszczem.
Ogólnie - super :). Mogę jechać na urlop i relaksować się nad morzem. Nawet jeśli ma padać. A raczej ma :(
I jeszcze strefy:
HRZ 2/3 - 0:25
HRZ 4/max - 3:30


Kategoria teren, XCM


  • DST 40.00km
  • Teren 25.00km
  • Czas 03:06
  • VAVG 12.90km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Kalorie 2063kcal
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bike Maraton Zawoja

Sobota, 4 czerwca 2011 · dodano: 05.06.2011 | Komentarze 4

Dane orga:
Dystans MEGA: 40 km, przewyższenia: 1280 m
Wynik: open 239/419 (+23 DNF), M3 83/138
czas oficjalny: 03:05:50

Pulsometr:
HR 163/186
HRZ 0:17 - 1:34 - 1:15

Mój pierwszy maraton w roku 2011 to górska trasa w Zawoi. Przymierzałem się już od końca kwietnia do kilku startów, ale a to praca, a to brak transportu, a to jakieś stany chorobowe, a to obawy co do pogody... Początek czerwca to i tak najlepszy wynik w mojej krótkiej karierze - o miesiąc wcześniej niż w poprzednich dwóch latach, kiedy to potem kumulowałem swoje marne kilka startów w ciągu dwóch zaledwie miesięcy. Tym razem ma być inaczej...
Dzień przed maratonem okazuje się trudny - pełna zakrętka od rana do wieczora, praca do późna, potem wizyta u Taty, po 22.00 jeszcze zmiana opon na Schwalbe NN. I tu mały zonk: amor, który w kwietniu/maju przeserwisowałem po tym, jak wylał zeszłej jesieni - znów wylał, kiedy oparłem na nim rower po zdjęciu koła. Trochę mnie to, przyznam, dobiło, ale Zygmunt mówi: to nie problem, nie będzie tłumienia, ale amortyzował będzie...
Za to od rana już tylko lepiej i lepiej :)
Wsiadam do samochodu z Zygmuntem i wymiataczem z M6, który przyjedzie na metę w Zawoi ponad 50 minut przede mną!!! Pogoda piękna, nastroje świetne, jestem gotowy ścigać się na maxa :). W samej Zawoi jesteśmy sporo przed czasem. W kolejce do rejestracji gadam chwilę z Lukciem, którego poznałem rok temu jadąc do Krynicy; w tym roku wymiata chłopak niesamowicie, jest w ścisłej czołówce. Po formalnościach czas na posiłek, który spożywam na ławce w centrum Zawoi w towarzystwie koguta, który ani chybi spierniczył komuś z zagrody ;). Potem rozgrzewka po trasie maratonu i... na start.
W sektorze - siódmym, oczywiście - ustawiam się 20 minut przed czasem, Zygmunt gdzieś mi się zawieruszył, przede mną Spinoza, który rok temu zabrał mnie do Tarnowa. Też jedzie mega, ale nie udaje się nawiązać z nim walki. Patrzę na licznik: w słońcu pokazuje obłędne 37*C. Zimno nie będzie ;)
Po starcie włączam turbo, bo wiem, że początek to asfalt, a na zjeździe w teren zawsze i wszędzie są korki. Nie lubię szybkich startów, ale udaje mi się sporo osób wyprzedzić. Mimo tego kiedy wpadamy w znacznie węższy teren, korki są. Lewą stroną spływa w dół strumyk będący dowodem na niedawne obfite opady. I właśnie tą stroną udaje mi się jechać z kimś, kto przeciska się co jakiś czas wołając: lewa! NN radzą sobie na mokrych kamieniach bardzo dobrze. W końcu jednak trzeba się kawałek przejść. Mimo tego, nie jest źle, zaraz znowu jedziemy.
Początek wygląda podobnie: podjazdy i co jakiś czas krótkie zjazdy lub płasko. Jeden zjazd jest baardzo błotnisty, opony ubierają się w gęstą maź, na napędzie leży gruba warstwa błota. Po zjeździe na szutrówkę, NN oczyszczają się bardzo szybko, a napęd nawet nie trzeszczy. Warunki do jazdy są mimo wszystko świetne.
Gdzieś po 32 minutach, sensor od licznika przestaje 'nadawać', ale nie chce mi się poprawiać (wolę się ścigać ;), więc jestem już tylko 'odrutowany' pulsometrem - a ten niestety nie pokazuje czy jeszcze daleko ;).
W pewnym momencie już tylko podjazd i podjazd. Ktoś mówił, że na Jałowiec (ponad 1000 m.n.p.m.) wjeżdża się kilkanaście kilometrów i chyba jest to bliskie prawdy. Raz bardziej stromo, raz mniej, ale stale pod górę. Jest dobrze - cały czas jadę, co jakiś czas wyprzedzam, miejscami nawet sporo osób, bo wszyscy w mojej stawce spacerują. Jakaś dziewczyna patrzy ze zdziwieniem, że jadę i mówi: o, super! :)
Na Jałowcu piękny widok do przodu - góry, lasy, trochę mroczno, bo jakby zbiera się na burzę. Niestety poświęcam max 5 sekund na podziwianie. Na zjeździe jestem ostrożny, bo na forum straszyli koleinami. Zresztą jadę za gościem jeszcze bardziej zachowawczym niż ja, a nie mam zamiaru wprzedzać. W pewnym momencie za plecami straszny noise i mija nas gość z prędkością światła ;). 200 metrów niżej mijamy go jak zbiera się po OTB. Jest nawet zabawnie, zwłaszcza, że jestem już rozluźniony - koleiny były zdecydowanie przereklamowane, jedzie się dobrze i bez napinki.
Pamiętam jeszcze, gdzieś niżej na kolejnym krótkim zjeździe w błocie, ląduję w samym środku gęstej mazi, jednak konsystencja błota nie pozostawia nic do życzenia - komfort jest więcej niż satysfakcjonujący i aż się nie chce wstawać ;). 10 metrów niżej gość podnosi się raczej wkurzony, wpadł łącznie z twarzą i teraz jest: dobry z prawej strony i zły z lewej, z której widać mu tylko oko ;)
Poniżej jeszcze dwa zjazdy okazały się na tyle trudne, że spaceruję. Może i bym zjechał, ale koła się ślizgają, a za plecami czuję oddech rywali i jakoś nie mam ochoty walczyć.
Dalej już tylko szutrówki w dół, w dół, w dół... Tu żałuję, że nie działa mi licznik. Ile jadę? Z rzadka lekkko zaciskam hamulce, czuję się słaby na zjazdach i nie chcę tracić pozycji. Zbyt mocno dopompowane koła skaczą i odbijają się tak mocno, że momentami lecę. Mimo tego jedzie się świetnie, nikt mnie nie wyprzedza. Ręce wpadają w takie wibracje, że czuję się jakbym miał elektrowstrząsy - nie pamiętam takich doznań z innych maratonów.
Kiedy wpadam na asfalt, dogania mnie jeden gość i ucieka, ale chwilę później siadam mu na kole. Po chwili wyprzedzam i proponuję zmianę. Podpina się, ale ja kątem oka widzę napierającego bardzo szybko zawodnika. Mój towarzysz odskakuje i podpina się pod niego, a ja za nimi. Tempo zabójcze, ledwo się utrzymuję. Zaraz meta, wpadamy w krótki terenowy łącznik po lewej stronie rzeczki. I tu - mimo najszczerszych chęci - nie jestem w stanie się utrzymać. Koledzy znikają na krętej ścieżce, ale nie odpuszczam. W pewnym momencie, przednie koło nie utrzymuje trakcj na zakręcie i już widzę się jak lecę w prawo, między drzewa i kilka metrów w dół do rzeczki. Na szczęście - zupełnie niezależnie od moich starań, na które jest już za późno - koło objeżdża na wąskiej rynnie i spada z powrotem ku lewej. Uff, byłoby kiepsko. Muszę uważniej, mówię sam do siebie, oby do końca bez kontuzji. Ostrożnie, ale szybko pokonuję ostatnie kilkaset metrów i wyjeżdżam na asfalt, a po chwili wpadam na metę. Nie dogoniłem towarzyszy, ale i sam nie byłem zagrożony z tyłu.
Na mecie czeka Zygmunt, który wjechał około 3 minuty przede mną. Mówi, że startował przede mną, potem dwa razy go wyprzedziłem na podjazdach, ale on mnie dwa razy na zjazdach. Jakoś go nie mogę rozpoznać w nowej teamowej koszulce ;)
Podsumowanie? Hmm... Wynik nie nastraja optymistycznie. Mam znacznie większe ambicje...
Ale... To mój trzeci górski maraton - po Ustroniu 2009 i Krynicy 2010 - i jeżeli potraktować je osobno (a jest to sensowne, bo w górach różnice między zawodnikami są większe), to moja strata do najlepszych jest wyraźnie najmniejsza. Zresztą w 2009 roku Zygmunt czekał na mnie na mecie i czekał...
Jechało mi się świetnie od początku do końca, czułem chęć ścigania i moc :). Chociaż uważam za błąd takie odpuszczeni zimy, na które zdecydowałem się w tym roku, już chyba jestem w formie. Nie zmieściłem się w pierwszej połowie na mega, ani tym bardziej w kategorii (a miewałem znacznie lepsze wyniki), ale to chyba 'wina' innych zawodników, a nie moja. Oni byli mocni, chociaż ja czułem się silniejszy niż zwykle. Tętno średnie, max, a też i strefy - wynik super, widać, że nadawałem się do ścigania.
Ogólnie jestem bardzo zadowolony :). Już początkiem czerwca zaliczyłem bardzo udany maraton, ciągle mam ochotę trenować i startować. Może w tym roku uda się spokojnie rozciągnąć sezon aż do października? Rok temu, po deszczowym krakowskim maratonie, który zmasakrował mi sprzęt i psyche, przez kilka miesięcy miałem dość roweru, co odbiło się na treningach. W tym roku ma być inaczej!
Uff, ale się rozpisałem. A jak mi zjadło pierwszą wersję, to myślałem, że odpuszczę... ;)


Kategoria XCM


  • DST 69.90km
  • Teren 50.00km
  • Czas 04:47
  • VAVG 14.61km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Kalorie 3000kcal
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

MTB Marathon Kraków

Sobota, 28 sierpnia 2010 · dodano: 28.08.2010 | Komentarze 5

Dane orga:
dystans MEGA: 65 km, przewyższenia: 1141m
open 257/494, M3 86/184 (+ 50 DNF, 24 DSQ)
czas oficjalny: 04:49:56 (dziwne, bo tym razem na dwóch bufetach zabawiłem trochę)

Ponownie błotna masakra, z tym, że tym razem dla smaczku dodatkowo w deszczu. Niby były takie momenty, kiedy nie padało, ale woda i błoto stały i płynęły wszędzie - nawet na dróżkach, które w normalnych warunkach są bardzo przyjemne. Nawet asfalty z gigantycznymi kałużami i strumykami rwącej wody ;)
Prawdę mówiąc nie mam nawet siły na opis - po prostu syf i tyle. Org zrezygnował z Wąwozu Kochanowskiego i Sikornika w końcówce.
Dla mnie to trochę za dużo - zanim przyjechałem rano na Błonia już byłem niemal totalnie mokry. W końcu nawet nie omijałem kałuż, bo nie miało sensu. Czułem się jak pływak, a nie biker.
Jeszcze trzy dni temu poważnie zastanawiałem się nad wymianą napędu (w serwisie zachęcali, że będzie 'z dnia na dzień), ale chciałem się upewnić czy już jest to konieczne. Pierwsze dwa razy łańcuch przeskoczył zaraz na początku w Lasku Wolskim... Potem nawet spoko, ale końcówka to już masakra - ostatnich 10 czy 15 km w ogóle nie byłem w stanie jechać na środkowej tarczy. Oprócz tego na 30-ym kilometrze skończył się hamulec z przodu, jednak potem cudownie 'wrócił'. Napęd w ogóle kiepsko działał, często wielokrotnie próbowałem zmienić bieg i nic. Nawet nie miało sensu czyścić czy smarować - każdy kolejny metr był taki sam. Więc napęd do wymiany w trybie pilnym, ale z drugiej strony cieszę się, że nie zajechałem nowego. W ogóle cały rower trzeszczy, piszczy, warczy - zrobiło mi się go żal i tak sobie myślę, że dla takiego amatora jak ja, który nie dostaje rowerów, części, etc, taki masakrujący sprzęt maraton to trochę za dużo. Może gdybym przyjeżdżał w czubie, może gdybym był w dobrym teamie. A tak - masakra, straty w sprzęcie, w domu kilka godzin prania ubrań i czyszczenia roweru (tym razem wanna, bo nie doczekałem się na myjkę; zresztą na żarcie też nie, bo zabrakło :(
Przyjechałem znów w środku stawki i w zasadzie niczego już w tym sezonie nie zwojuję. Prawdopodobnie na tym maratonie skończę na ten rok.
Pulsometru niestety nie wyłączyłem w porę i dane mocno zaniżone przez stanie w miejscu po maratonie - dość długo.
HR 152/196 (więc avg pewnie bliżej 160)
HRZ: 1:01 - 3:00 - 0:38 (od pierwszej trzeba odjąć pewnie trochę)


Kategoria teren, XCM


  • DST 52.50km
  • Teren 50.00km
  • Czas 05:09
  • VAVG 10.19km/h
  • VMAX 44.10km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • HRmax 185 ( 96%)
  • HRavg 156 ( 81%)
  • Kalorie 3292kcal
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade MTB Marathon Krynica-Zdrój

Sobota, 14 sierpnia 2010 · dodano: 15.08.2010 | Komentarze 11

Dane orga:
MEGA 53 km, przewyższenia: 1850 m
czas oficjalny: 05:22:12
178/311 OPEN, 59/98 MEGA
40 DNF i 4 DSQ - naprawdę rekordowa ilość DNF świadczy o trudności trasy

Najkrócej: MASAKRA!
Dlatego nie jeżdżę GIGA tylko MEGA, żeby nie być w siodle dłużej niż 4 godziny. W Krynicy na MEGA spędziłem prawie 5.5 godziny... Po około 4 godzinach zaliczyłem totalny zgon, który odpuścił dopiero około 0.5 godziny przed metą.
No cóż, wystarczy spojrzeć na przewyższenia, ilość DNF-ów oraz dodać tony błota, którym jechało się całymi kilometrami.
Ale od początku...
Z rana zaskoczył mnie deszcz, na szczęście zanim wsiadłem na bike'a, żeby dojechać na miejsce zbiórki, już nie padało. Początek bardzo nieciekawy, bo Samba, który zabrał nas (ja, Axi, Lukcio) do samochodu chwilę wcześniej pozbył się roweru. Ot, po prostu zamontował bike'a na bagażniku dachowym, wrócił na 15 minut do domu, a kiedy zszedł do samochodu - na dachu był tylko wyłamany bagażnik... Trudno się dziwić, że atmosfera była ciężka... Zapakowaliśmy się przy Matecznym około 6.30 i po 9.00 byliśmy już w Krynicy. Koledzy jechali GIGA, a ja MEGA, więc miałem godzinę czasu więcej. Obserwując start gigowców, z daleka przywitałem się z JPbike'iem; mieliśmy później porozmawiać, ale już się nie spotkaliśmy.
Tuż przed startem dowiedziałem się, że w nocy przeszła burza oraz że od początku będzie długi podjazd, który ustawi zawodników. Spodziewając się trudnego, długiego maratonu (pojadę około 4.5 h?), postanowiłem się nie rozgrzewać i zacząć spokojnie. I to był błąd - na asfalcie wyprzedziło mnie sporo osób, a po zjeździe w teren - klik, klik, klik - towarzystwo się wypina i dalej na piechotę. Trochę mnie tam siekło, bo podjazd wcale nie był stromy i bez problemu dało się jechać. Niestety - ścieżka nie była powalająco szeroka, więc szli ci, którzy nie mogli inaczej i ci, którzy... mogli, ale w sumie i tak nie mogli ;). Niestety straciłem tam masę czasu, jeszcze potem w lesie zabłoconą ścieżką ciągnęły tłumy 'pieszych' i nie miałem w sobie dość siły, żeby próbować się przebić. Teraz myślę, że warto było spróbować. Tętno miałem tam niskie, w pewnym momencie średnia prędkość od początku wychodziła mi ok. 8 km/h, a tu z buta i z buta po niemal płaskim.
Dalej podjazd na Jaworzynę Krynicką (1114 m n.p.m. - mój rekord wysokości) - miodzio. Wreszcie wszedłem w rytm i zacząłem wyprzedzać. Całość podjechałem i byłem zachwycony - kocham takie kilkukilometrowe strome podjazdy. Początek zjazdu kiepski, bo wystraszyłem się 'wilczego dołu' i zatrzymałem się gwałtownie. Łańcuch spadł i trochę się zaklinował, więc chwilę straciłem. Kawałek dalej koleś prosi o pompkę. Wydobywam ją z plecaczka i postanawiam, że jadę bez niej (miałem odebrać od spikera, ale jakoś mi nie wyszło - dobrze, że to taniocha z decathlonu :)). Kawałek dalej masakryczny zjazd. Nawet nie podjąłem próby (widok noszy opartych o drzewo był dodatkowo demotywujący ;)), w życiu bym tam nie zjechał. Miałem nawet problem, żeby zejść, tak buty jak rower ślizgały się skokowo w dół. Podobno kilka osób z czołówki zjechało... Cóż... Od tej pory hektolitry błota. Nigdy czymś takim nie jechałem. Nawet Kraków '09 u Grabka to był lajt, zwłaszcza, że jednak był płaski. Błoto zalegało drogi kilometrami, gęste, klejące, głębokie. Niestety, w błocie nie umiem się ścigać. Błoto próbuję przejechać. Kiedy to 10, no 100 metrów - jest ok. Ale przejeżdżanie w ten sposób setek metrów i kilometrów - niewielu mnie wyprzedziło, ale czułem, że bardzo tracę. Dalej lepiej, czas nasmarować łańcuch, bo coś ledwie rzęzi. W ruch poszła szczoteczka i finish line i dalej już fajnie. Co kawałek kolejna osoba czyści rower z błota i smaruje łańcuch. Na jednej górce nawet pożyczam gościowi olejek.
Po około 4 h - zgon. Ledwie się toczę. I tak przez około godzinę. Dopiero końcówka wyrywa mnie z letargu. Przed Górą Parkową wyprzedza mnie Axi (dubluje) na podjeździe, który idę z buta. Gdzieś tam bardziej stromy fragment zrzucił mnie z roweru i już nie mam siły się wpiąć. Jednak przed szczytem wpinam się nadludzkim wysiłkiem i nawet doganiam prawie Axiego. Dalej jednak masakryczny zjazd, na którym sprowadzam rower z potwornym bólem lewego kolana przy każdym kroku i dodatkowo bólem prawego nadgarstka. Kawałek jadę, ale zaraz przytulam się do drzewa i znów pokornie prowadzę. Trzeba przyznać, że XC na Parkowej to była miażdżąca końcówka. Przestaję dziwić się gościowi, który na moich oczach około 15 km do mety na krótkim odcinku asfaltu pyta o zjazd do mety; pewnie wiedział jak wygląda końcówka i miał dobre powody, żeby się wycofać. Ja byłem nieświadomy i było mi łatwiej ;). Na samym końcu krótkie schody, ostry skręt przez słupki i w dół wzdłuż schodów. Meta. Przeżyłem.
Refleksje...? Mam bardzo mieszane uczucia. Strata do najlepszego w open i M3 gigantyczna, przeliczenie czasu na procenty jedno z najgorszych w mojej krótkiej karierze, znów nie zmieściłem się w pierwszej połowie. Z drugiej strony Kilka osób, z którymi się porównuję (Zygmunt, Shem, Przemo nie jechali) albo podobnie jak zwykle, albo nawet sporo gorzej. Mogłem ten początek pociągnąć. Ale i mogłem porządnie osłabnąć, a tymczasem po maratonie, a zwłaszcza dzień później jestem w niezłym stanie. Gdzieś za połową trasy wyprzedziłem Paulinę od Bikeholików (podobnie jak w Tarnowie, co uznałem za sukces), ale potem mi uciekła (też jak w Tarnowie) i przyjechała z czasem lepszym o niecałe 10 minut. Z kolei Buli dołożył mi masakrycznie dużo... Trudno to ocenić, może była mocna czołówka. Mnie nie jechało się źle, muszę chyba napisać, że jechałem na swoim poziomie. A że ambicje mam większe? Cóż... No, może mogłem mocniej ten początek...
Po maratonie poznałem osobiście Klosia, fajne uczucie zobaczyć kogoś, kogo zna się tylko z netu.
Na koniec cała ekipa na mnie czekała, bo wieki spędziłem w kolejce do myjki. Z Matecznego powrót chodnikami, bo nie miałem lampki na tył, a tu się noc zrobiła. Byłem w domu około 21.30. Długi i ciężki dzień.
Pozostaje się cieszyć, że się nie połamałem (wiem o kolesiu, który złamał żebra, a na podium stanął chłopak, który ukończył ze złamaną ręką (szacun!). Lukcio nie dojechał po awarii sprzętu, Samba przejechał z przyzwoitym wynikiem GIGA na swoim starym rowerze o wybitnie nie-startowym wyglądzie. Jakby jeszcze odzyskał skradzionego bike'a...
Tyle...
A, no i żyję, a to zasługa braku poważnej kontuzji. Żona zapowiedziała mi przed startem, że jak się połamię, to ona mnie w domu zabije... Nie połamałem się, więc mnie oszczędziła ;)
Zaliczyłem jeden ostry strzał spd-em w lewe kolano (to wiecznie bolące) i małą rankę, a pod koniec glebę, która nie sprawiła żadnych problemów. Pod tym względem super.
Wniosek na przyszłość: start musi być szybki, żeby się nie ukisić w tłumie na pierwszym podjeździe!!

HRZ 2/3 - 1:11:07 (23%)
HRZ 4/5a - 3:08:16 (60%)
HRZ 5b/max - 0:51:08 (16%)


Kategoria teren, XCM


  • DST 45.60km
  • Teren 30.00km
  • Czas 02:15
  • VAVG 20.27km/h
  • VMAX 45.50km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • HRmax 188 ( 98%)
  • HRavg 163 ( 85%)
  • Kalorie 1470kcal
  • Podjazdy 300m
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

ŚLR MTB Cross Maraton Pińczów

Niedziela, 25 lipca 2010 · dodano: 25.07.2010 | Komentarze 5

Dystans: FAN, 45 km, przewyższenia 300 metrów
Czas oficjalny: 02:16:29
OPEN 60/112 (+ 1 DNF)
M3 10/19

I krótki komentarz:
Nie znalazłem się w pierwszej połowie ani w OPEN ani w M3, ale - porównanie czasów do najlepszych zawodników wypada najlepiej z dotychczas pojechanych maratonów: 0,748 do best OPEN; 0,803 do best M3; porównanie do obserwowanego na czwartym już maratonie Buliego też wyraźnie najlepiej. Także mogę być i jestem bardzo zadowolony. Przede mną w sezonie - jeśli się uda - jeszcze trzy maratony i oby tendencja nadal była zwyżkowa :) :) :)

HRZ 2/3 - 0:02:44
HRZ 4/5a - 1:26:29
HRZ 5b/max - 0:40:00

Najpoważniejszy zjazd na trasie? ;) © bananafrog

Tu było błoto ;) © bananafrog


Siódmy w ogóle, a trzeci w tym sezonie maraton mtb był płaski i krótki. Zaledwie 300 metrów przewyższenia na 45 km. Mimo tego, ekstremalnie szybki nie był - bliżej początku sporo kopnego piachu w lesie, potem sporo łąk, które nie pozwalały na szybką jazdę. Z atrakcji był też przejazd przez rzeczkę oraz w końcówce pod mostem, który był tak nisko, że warto było schylić głowę... Jedna kontrolowana gleba na piasku, który nie chciał puścić dalej, jedno zgubienie trasy, które kosztowało mnie z 5 minut i poza tym tylko deptanie do przodu po szerokich ścieżkach, szutrówkach, łąkach, asfaltach. Tyle pamiętam ;)
Na wyjazd zdecydowałem się dopiero przed 7 rano. Prognozy nie napawały optymizmem i wczoraj założyłem, że raczej zrobię objazd trasy krakowskiego maratonu z Zielonymi (rowerowanie.pl). Jednak rano było sucho, prognozy zapowiadały deszcz popołudniu, a ja... miałem olbrzymią ochotę się pościgać. W sumie to trzeci maraton w ciągu czterech kolejnych weekendów, trzeci maraton w samym lipcu :)
Do końca miałem ochotę na dłuższy dystans Master, który miał 75 km i około 600 metrów przewyższeń. Chłód i ryzyko deszczu trochę mnie zniechęciły. Mam mieszane uczucia, z jednej strony ponad dwie godziny to zakładane minimum, z drugiej - mam pewien niedosyt. Tak czy inaczej, jestem bardzo zadowolony :)


Kategoria teren, XCM


  • DST 61.40km
  • Teren 45.00km
  • Czas 03:52
  • VAVG 15.88km/h
  • VMAX 55.10km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • HRmax 191 (101%)
  • HRavg 167 ( 88%)
  • Kalorie 2640kcal
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bikemaraton Tarnów

Sobota, 10 lipca 2010 · dodano: 11.07.2010 | Komentarze 3

Dane oficjalne:
dystans MEGA 61 km
czas: 03:53:33
OPEN 131/295
M3 38/85

Zabrałem się z kolegą Spinozą od Zielonych, do autka zmieścił się jeszcze Shem i tak wyruszyliśmy z okolic Zawiłej. Miało być dość czasu, ale korek od Targowiska do Łapczycy sprawił, że na lotnisko wpadliśmy w okolicach 10.30. Szybko opłaty, przypięcie numerów i chipów, przygotowanie się do startu niemal bez rozgrzewki.
Miałem poważne obawy co do kolana, które jeszcze w czwartek przerażało mnie dziwnym uczuciem jakby 'rozwarstwiania' wewnątrz i zupełnie nie pozwalało przycisnąć. W piątek nawet do pracy pojechałem samochodem, żeby zminimalizować kontakt z rowerem.
Po starcie nogi jakby jeszcze trochę stalowe (po Suchedniowie?), ale kolano w porządku. Ruszyłem mocno niemal zaraz po starcie. Pierwszy asfaltowy podjazd i już objechałem sporo osób. Dalej podobnie. Nogi w mojej ocenie nie najlepiej podawały, ale co z tego, skoro czułem, że prę do przodu solidnie. Zostawiłem z tyłu Shema i Przema (ten złamał wkrótce ramę i tyle), ale do końca nie wiedziałem czy są zaraz za mną czy dalej w tyle. Kiedy jednak pod Brzankę dogoniłem Zygmunta, który w całym zeszłym sezonie objeżdżał mnie na około 1/2 godziny, a do tego jechał z wyższego sektora, to motywacja znacząco wzrosła ;). Tyle, że dzień wcześniej wracał około 20 godzin samochodem z wakacji i czuł się wykończony. Znów nie wiedziałem czy ogólnie tak dobrze mi idzie czy nie... Zaraz przegoniłem tez jednak Paulinę od Bikeholików (potem mi odjechała), a na bufecie na górze dogoniłem Spinozę (który jechał GIGA). Czułem, że jest naprawdę dobrze, bo to nie moja stawka.
Takiej pary starczyło mi na 3 godziny, a że jechałem prawie 4 - ostatnia godzina to naprawdę dogorywka jak nigdy wcześniej. Trzymałem się tylko grupy, którą dogoniłem i robiłem co się dało, żeby nie dać się masowo wyprzedzać. Ostatnie kilka kilometrów to walka o przetrwanie i zgon, ale dojechałem i tak z całości jak i wyniku jestem BARDZO zadowolony.
Wystarczy porównać do zeszłego roku w tym samym Tarnowie:
2009 - 200/334 i M3 49/88
2010 - 131/295 i M3 38/85
Ciągle to kiepsko, ciągle zdublowało mnie kilku gigowców, ludzie do których się porównuję nie mieli swojego dnia (Shem chyba bez porządnej formy po chorobie)... ale... i tak jest poprawa. Nie jakaś szokująca, ale :)
Cieszy też pokonywanie terenu. W zeszłym roku trudniejsze odcinki to moja pięta jakiegoś tam Greka ;). W tym: jechałem z marszu, bez zastanowienia, bez strachu. Nawet najtrudniejszy zjazd zjechałem po prostu z marszu :)
Jedna spokojna i bezbolesna gleba była o tyle dziwna i przykra, że prawym przeramieniem przejechałem po jakiejś dziwnej roślince, która sparzyła mnie tak konkretnie, że przez ponad godzinę piekła i puchłam mi cała ręka aż do barku, a i do wieczora były jakieś wypryski, swędzenie/pieczenie, etc. Dziwactwo...
Ogólnie było super, chociaż nie chcę startować co tydzień. Dwa tygodnie przerwy to minimum, żebym był w stanie się zregenerować.
Strefy wyglądały następująco:
HRZ 2/3 - 0:04:20 (2%)
HRZ 4/5a - 1:45:46 (46%)
HRZ 5b/max - 2:00:32 (52%)
Trochę to dziwne, bo chyba jednak nie da się tak długo w tak wysokich zakresach, czyli ponad LT. Pewnie można by małą korektę wprowadzić, ale nie wiem czy mi się chce. Tętno max też wyszło nieco ponad zakładane. W sumie znów powód do zadowolenia :)
Kilka zdjęć znalezionych w necie:

Tarnów start © bananafrog

Podjazd pod św. Marcina © bananafrog

Na trasie © bananafrog

Lekki podjazd © bananafrog

Skupienie na zjeździe © bananafrog

A gdzie jest rower? © bananafrog


Kategoria teren, XCM