Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi bananafrog z miasteczka Kraków. Mam przejechane 49166.77 kilometrów w tym 3885.77 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.54 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 11397 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy bananafrog.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

XCM

Dystans całkowity:850.80 km (w terenie 619.00 km; 72.76%)
Czas w ruchu:55:30
Średnia prędkość:15.33 km/h
Maksymalna prędkość:63.80 km/h
Suma podjazdów:2890 m
Maks. tętno maksymalne:191 (101 %)
Maks. tętno średnie:167 (88 %)
Suma kalorii:26122 kcal
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:56.72 km i 3h 42m
Więcej statystyk
  • DST 48.90km
  • Teren 44.00km
  • Czas 02:46
  • VAVG 17.67km/h
  • VMAX 48.50km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • HRmax 188 ( 99%)
  • HRavg 163 ( 86%)
  • Kalorie 1823kcal
  • Podjazdy 600m
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

ŚLR MTB Cross Maraton Suchedniów

Sobota, 3 lipca 2010 · dodano: 03.07.2010 | Komentarze 4

Dystans Fan: 49 km, przewyższenia: 600 metrów
Nr startowy: 726
Czas oficjalny: 2:47:34
Masters M3: 9/21
OPEN: 49/94 (+3 DNF/DSQ)

Poszukiwania transportu zacząłem około tygodnia przed startem. I gdyby nie Buli od Bikeholików, pewnie by się nie udało. Ostatecznie z kolegą Jarkiem i Bulim właśnie pojechałem na pierwszy w sezonie 2010 maraton :)
Do wyboru były 3 dystanse: Family 18, Fan 49 i Master 79. Wahałem się nawet czy nie wybrać Master, ale w końcu... Zresztą skoro wymiatacz Buli też pojechał Fan (i wygrał open)...
Przed maratonem w ramach rozgrzewki po prostu pokręciłem się na małym trawiastym kółeczku przed linią startu. Jeździło tam ze 40 osób i stwierdziłem, że taka nierówna nawierzchnia fajnie rozgrzewa mi stawy. Pewnie śmiesznie wyglądaliśmy, ale co tam ;)
Start honorowy z przejazdem w eskorcie policji przez główną drogę, po około 2 km start ostry. Ogólnie trasa nie trudna technicznie i szybka, ale też - wbrew temu, co zakodowałem czytając forum MTB Cross Maraton - nie taka znowu straaasznie szybka. Kilometrami ciągnęły się słynne 'aborcje', czyli po prostu kocie łby przez lasy i pola. Wytrzepało, że masakra. Nawet dzięki nim wymieniłem bidon na inny. Bo mój wypadł na zjeździe, a poszukiwania nie dały rezultatu. Za to ktoś znalazł inny bidon i sobie go wziąłem. Zresztą tam można było znaleźć kilka bidonów ;). Straciłem kilka minut, ale z drugiej strony, zwykle na czymś się chwilę traci.
Generalnie szerokie szutrówki, kocie łby, trochę asfaltu - przeplatane sekcjami bardziej terenowymi, czyli leśnymi ścieżkami. Trochę dużych kałuż, które można było objechać, ewentualnie próbować 'wpław', co też mi się ze dwa, trzy razy zdarzyło. Miejscami trawiaste, mokre odcinki, trochę śliskie. W lasach też trochę zjazdów z głębokimi koleinami po ciężkim sprzęcie, w które lepiej było nie wjeżdżać. No i trochę piasku, miejscami nawet głębokiego, ale nie tak znowu dużo. Naprawdę fajna była końcówka: jazda przez rezerwat Kamień Michniowski, który przypominał klimatem podkrakowskie lasy, jak Wolski, etc. Pamiętam tam długi zjazd, już blisko mety, gdzie trzeba się było utrzymać na środku (z boku koleiny), spore prędkości, trochę mokro, miejscami chciało zrzucić w koleiny. Trzymałem się tam gościa w zwykłym białym podkoszulku, który nie wyglądał na wycinaka, ale trasę wybierał genialnie, może miejscowy...
Końcówka niesamowicie szybka - na szutrze stale w okolicach 33 km/h, asfalt ponad 40 km/h. W samej końcówce jeszcze trochę kluczenia ścieżkami i próba dogonienia kilku osób, ale jechały jak z gps-em, skręcając idealnie tam, gdzie trzeba, mimo dużych prędkości. Nawet gdybym wyprzedził, nie jechałbym tak genialnie (może też znały trasę?).
Przypominam też sobie, że gdzieś po wjeździe w kałużę, ciężko było mi się z niej wydobyć ze względu na błoto i depnąłem naprawdę mocno. Wtedy poczułem silny, piekący ból w lewym kolanie i - już po wyjechaniu z błota - ból był na tyle silny, że zacząłem kręcić wyłącznie prawą nogą. Trwało to może z pół minuty i... przeszło :). Jednak to nie pierwszy sygnał, że lewe kolano mam słabsze i lubi coś tam się dziać. Trzeba uważać.
Jechałem od początku dość mocno, pierwsza godzina to tętno niemal stale na poziomie 170-175 (mój max to 189, LT 164). Potem niżej, ale i tak w okolicach 160, czyli pod progiem. Startujących niewielu w porównaniu do Grabka czy Golonki.
Ogólnie jestem zadowolony :)
Oprócz buliego i Jarka, poznałem też kasiasza ;) i zapoznanego ze dwa tygodnie wcześniej Marcina od zielonych.

Pulsometr włączyłem po około kilometrze w czasie startu honorowego.
HRZ 2/3 - 0:13 (8%)
HRZ 4/5a - 1:38 (59%)
HRZ 5b/max - 0:55 (33%)


Kategoria teren, XCM


  • DST 67.00km
  • Teren 45.00km
  • Czas 03:56
  • VAVG 17.03km/h
  • VMAX 44.30km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade MTB Marathon Kraków 2009

Niedziela, 30 sierpnia 2009 · dodano: 31.08.2009 | Komentarze 5

409/796 OPEN MEGA
130/259 M3 MEGA

Znów nie było łatwo, bo dzień wcześnie wracając z urlopu zmokłem i spędziłem 'mokre' trzy godziny w pociągu z Bielska-Białej do Krakowa. Wieczorem czuję lekki ból gardła, trochę kaszlę, nawet czuję lekki ucisk w klacie. Na dodatek mam problemy z formalnościami, ale na szczęście udaje się je rozwiązać w sobotę po 21.00.
Wstałem późno i przyjechałem na Błona około 10:40. Kiedy ustawiłem się grzecznie na końcu potwornie długiego ogonka, wiedziałem, że nie jest dobrze – wokół mnie za dużo ludzi z pedałami platformowymi, podpórkami, błotnikami, nawet na crossach. Start będzie długi...
Start!! Z przodu ruszają, ja stoję. Jadą w kierunku Cracovii, ja stoję. Zawracają i mijają mnie z prawej, a ja ciągle stoję! Wreszcie ruszamy, ale na początku nie mogę jechać szybciej niż 6 km/h... Masakra.
Tym razem – inaczej niż na dwóch poprzednich maratonach – postanawiam od razu przycisnąć i wyprzedzać. Nawet ryzykując kurczami i zgonem w końcówce. Boję się korków i słabych zawodników blokujących ścieżki.
Wyprzedzam sporo osób, zwłaszcza na podjeździe pod zoo. Jadę lewą stroną i mijam chyba kilkadziesiąt osób. Pozdrawiam Zygmunta, który w roli fotografa przygląda się podjeżdżającym. Na czarnym szlaku w dół do Zakamycza zaczyna się szybsza jazda, chociaż bike trochę się ślizga na małych kamyczkach. Na Greenwayu do Kryspinowa końcówka linki przerzutki zaczyna obijać się o łańcuch, potem wchodzi pod łańcuch, wreszcie klinuje się w prowadnicy. Naprawiam to na pierwszym bufecie.
Z ulgą zauważam, że błota jest mało, mimo sobotnich całodziennych opadów. Na asfalcie w Morawicy podpina się pode mnie jakiś gość i ciągnę go ponad kilometr. Potem wyprzedza mnie i mówi: wskakuj na koło. Korzystam i trochę odpoczywam, gubię go, kiedy zaczyna się terenowy podjazd. Od Wąwozu Półrzeczki teren oczywiście bardziej wymagający. Jadę szybko, patrzę, średnia 19.3 km/h po około 20 km. Nieźle jak na mnie.
Na czarnym szlaku w Mnikowie podjeżdżam mimo, że jest ślisko i wszyscy prowadzą. Dopiero później jestem zablokowany i muszę zejść. Na krótko, już za chwilę wpinam się ponownie. Czuję już zmęczenie, tempo, które sobie narzuciłem jest szybsze niż zazwyczaj, ale staram się nie zwalniać. Co będzie później, to będzie...
Na czerwonym szlaku w Baczynie korki zmuszają mnie do prowadzenia, ale z satysfakcją zauważam, że i tak jadę więcej niż inni. Również w dół, co jest nowością w moim przypadku. W Lesie Tenczyńskim na szerokiej szutrówce znów wyprzedzam.
Bukowa Góra i na początku zjazdu kałuża, w której kilka miesięcy temu w czasie treningu 'utonąłem' po zaliczeniu gleby. Zatrzymuję się i ustawiam w kolejce obchodzących prawą stroną. Niestety, przejście jest baardzo wąskie i robi się niezły korek. Niektórzy przejeżdżają wpław i po kilkudziesięciu sekundach, mimo złych doświadczeń z przeszłości decyduję się przejechać. Udało się, nie zatonąłem!
Zjazd momentami trudny, ale jadę. Mimo wykrzykników, mimo tego, że większość prowadzi. W ogóle z satysfakcją zauważam, że zjeżdżam tam, gdzie wielu prowadzi. Chyba ustroński maraton z długimi stromymi zjazdami oswoił mnie z jazdą w dół. Na podjeździe w Nielepicach i przez Kamienną Górę znów wyprzedzam.
Dojeżdżam do osławionego Wąwozu Kochanowskiego. Na szczycie zatrzymuję się i patrzę w dół. Facet stojący przy zjeździe zachęca do jazdy w dół. Chwilę się waham, ale w końcu wsiadam. Rower tańczy, ale jadę. Jestem ekstremalnie skupiony, ledwie dostrzegam fotografów, ledwie słyszę krzyki dopingujące do jazdy. Dopiero w drugiej części koła zaczynają niebezpiecznie świrować w wąskiej, glinianej rynnie. Wypinam się i kilkanaście metrów zbiegam w dół. Po chwili jednak znów się wpinam i zjeżdżam na sam dół. Jestem w lekkim amoku, ale i dumny z siebie. To pierwszy maraton, na którym w sumie do końca wyprzedzam sporo osób w dół. Istne szaleństwo! ;)
Las Zabierzowski spokojnie. Na szutrówkach dojeżdżam kolejne grupy i podpinam się na kilkadziesiąt sekund, po czym atakuję i zostawiam grupkę w tyle. Górna droga, potem trochę asfaltu, zjazd czarnym szlakiem do Aleksandrowic i znów asfalt. Jadę równo, czuję już spore zmęczenie, nogi palą, ale nie zwalniam.
Płaski Kryspinów, w którym decyduję się przesmarować wypłukany łańcuch i powrót pod Lasek. Na czarnym z Zakamycza znów wyprzedzam. Potem na czerwonym – tu jest trudniej technicznie, ale to trasa moich treningów w Lasku, znam każdy korzeń i jadę. Jako jedyny jak okiem sięgnąć. Proszę o drogę i jadę aż do końca. Zjazd singletrackiem faktycznie wymagający. Szczególnie fragment z niezłym skokiem w dół. Jestem w szoku, że jadę, a tak wielu zawodników prowadzi. W sumie łącznie z podjazdem za mostkiem aż do powrotu na czerwony szlak wyprzedzam ze 40 osób. Zjazd niebieskim rowerowym to czysta przyjemność, tu znów znam każdy zakręt. Teraz Sikornik, jeszcze trochę zakrętów i krótkich ostrych zjazdów i już tylko płasko na Błonia. Na Błoniach kątem oka dostrzegam zbliżającego się zawodnika. Patrzę na licznik, jadę około 18 km/h, już ledwo kręcę. Jednak kiedy zawodnik zbliża się na kilkanaście metrów, przyciskam i na liczniku widzę 28 km/h. Czyli jednak się da ;). Niezagrożony dojeżdżam do mety. Gość za mną mówi: „chyba przyspieszyłeś, bo mnie zauważyłeś”. Odpowiadam, że tak, końcówka powinna być prawdziwą sportową rywalizacją. Obydwaj się śmiejemy.
Gdzieś na trasie na podjeździe, na ostrym zakręcie, naciskany przez zawodników z tyłu i blokowany z przodu, nie udaje mi sie zapanować nad rowerem i zaliczam glebę. Jednak to nie to, co w Ustroniu – delikatne obtarcie przy prawym nadgarstku i lekkie stłuczenie na prawym biodrze. Nawet nie czuję tego po drodze. Czyli kolejny maraton bez poważnej kontuzji :).
Kiedy sprawdzam się na liście i widzę pozycję 'czterysta coś', jestem trochę podłamany. Tak daleko? Dopiero popołudniu Shem, który jechał GIGA, uświadamia mi, że w MEGA startowało około 800 zawodników. Czyli wyprzedziłem na trasie na pewno ponad 300 osób, w tym, jak już pisałem, kilkadziesiąt osób na zjazdach, co najbardziej mnie cieszy. W sumie jestem zadowolony. To mój pierwszy sezon startowy i przyjeżdżam konsekwentnie w połowie stawki lub trochę dalej. Mam też podobną stratę do pierwszego. W przyszłym sezonie będzie okazja do porównania wyników. Trzeba tylko dobrze przepracować zimę.


Kategoria XCM


  • DST 45.90km
  • Teren 30.00km
  • Czas 03:36
  • VAVG 12.75km/h
  • VMAX 51.90km/h
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Eska Fujifilm Bike Maraton Ustroń

Sobota, 15 sierpnia 2009 · dodano: 19.08.2009 | Komentarze 4

Eska Fujifilm Bikemaraton, Ustroń
MEGA 48 km, przewyższenia: 1580 m, trudność trasy: 5/6

322/522 w open MEGA, 106/157 w M3 MEGA
nr startowy 2899, start z sektora 6/7 (6 i 7 sektor połączone)
mój licznik: 45.9 km, stp 03:35:55
czas całkowity wg organizatora: 03:39:46

Dwa tygodnie przed ustrońskim maratonem, w trakcie remontu w domu i ciężkiego czasu w pracy, rozchorowałem się... Środek lata! Przez tydzień prawie nie jeździłem, ale praca nie pozwoliła mi szybko wyzdrowieć i cały tydzień przed maratonem, chociaż zasadniczo po chorobie, ciągle zmagałem się z wyraźnym osłabieniem, bólem gardła i kaszlem. Trening ograniczony do minimum. Kiepsko...
Do końca nie byłem pewny czy wykorzystać 'podwózkę' przez znajomego do startu w maratonie czy też może do przetransportowania mnie i bike'a prosto na urlop, który wspólnie z żoną miałem spędzić w okolicy Bielska-Białej. Ostatecznie razem z Zygmuntem wystartowaliśmy :)
W jednej z bocznych uliczek w Ustroniu zdjęliśmy rowery z bagażnika dachowego Seicento, zamontowaliśmy przednie koła, ostatnie przygotowania, płatność (70 zł), rozgrzewka...
W moim trzecim maratonie po raz pierwszy miałem startować z 6 sektora (przedostatni), ale połączono 6 z 7... Ostatecznie ustawiłem się za połową bardzo licznego sektora.
Początek – krótki, trawa – niesamowicie wolny! Niektórzy mieli chyba problemy z ruszeniem! Po raz pierwszy nie ruszyłem ostro – na poprzednich dwóch maratonach musiałem potem jechać na granicy kurczów. Długi podjazd pod Równicę był dla mnie świetny: bardzo szeroko, asfalt, mimo powstrzymywania się przed szybszą jazdą – wyprzedziłem chyba ze 100 osób. No cóż, podjazdy... :)
A było ich naprawdę trochę. To był maraton inny od krakowskiego, a nawet tarnowskiego: kilka gigantycznych podjazdów i zjazdów i... koniec. Ale w trasie nie było wcale szybko. Nie minęło jak chwila. Podjazdy naprawdę wyciskały ze mnie dużo, zjazdy bardzo strome, korzenie, luźne kamienie... Nie tak znowu daleko po starcie mijam Macia z rowerowania.pl – pompuje koło. Kilka minut później mija mnie pod górę. Podjazdy w moim wykonaniu tradycyjnie już super – w dwóch miejscach podjeżdżam nawet tam, gdzie wszyscy wokół mnie prowadzą. Zjazdy długie i tak strome, że wydaję z siebie jakieś zwierzęce dźwięki, czasami coś gadam do samego siebie. Na jednym zjeździe łańcuch tak skacze, że w końcu spada. Momentami boję się panicznie, ale cały czas jadę. Wyraźnie lepiej niż w Krakowie czy Tarnowie.
W kilku miejscach jak to zwykle bywa piękne widoki! Niestety poświęcam tylko sekundy, żeby na nie spojrzeć. Trzeba się spieszyć! Trochę spokojniej na bufetach. Na pierwszym tylko piję i trochę banana, na drugim zjadam też kilka ciastek, ale znów – jak w Tarnowie – piję za dużo izotonika i potem czuję to na żołądku. Gdzieś za połową drogi czuję potworne zmęczenie. To nie ból nóg, ale coś w rodzaju śpiączki czy transu – jadę, ale jak we śnie. Choroby, na szczęście, nie odczuwam.
Na szczycie równicy słyszę od jakiegoś fotografa: „teraz już tylko w dół”. Cieszę się, ale i boję. Na poprzednich zjazdach dwa razy zdarzyło się, że nie byłem w stanie zmienić przerzutki – ręce jak z kamienia. Teraz zjeżdżam z Równicy na Lipowski Groń. Tę część trasy znam – kilka razy szedłem tamtędy z moją żoną. Jest stromo. Wielkie kamole spadają w prawo i w lewo. Momentami ledwie wychodzę z uślizgów. W pewnym momencie – woda płynie całą ścieżką. A raczej błoto, muł... Cały rower się syfi i trochę na to w duszy narzekam. Niestety, dalej jest gorzej. To była chyba poprzeczna belka, śliska od tego błota, podobnie jak moje koła. Nie wiem nawet kiedy przednie koło się ślizga, a ja – trochę ponad kierą, a trochę w lewo od bike'a – frunę. I błyskawicznie spadam na kamienistą ścieżkę przede mną. Nie jest bardzo stromo, ale jednak... Czuję mocny ból w lewym udzie, ale szybko się podnoszę. W sam raz, żeby jadący za mną zawodnik zdołał mnie ominąć. „Żyjesz?”, pyta. Szybko wsiadam na rower i dalej pędzę w dół. Na szczęście jest coraz łagodniej, a wkrótce wjeżdżam na asfalt i mam nadzieję, że to koniec terenowej walki. Ból jest wyraźny, ale przynajmniej totalnie wybudził mnie z transu.
Chwilę później mówię na głos: „No nie!”, ponieważ widzę kolejną kartkę z trzema wykrzyknikami (a może dwoma? ;)). Nie chcę kolejnego zjazdu! Jednak to tylko ostrzeżenie przed samochodami, bo asfaltowa, wygodna droga prowadzi mnie aż do stadionu, na którym znajduje się meta. Tam czeka na mnie Zygmunt, który dojechał ponad pół godziny wcześniej. Zjadam porcję makaronu z sosem, potem drugą ;), myję ręce i nogi w żeliwnym korycie, idę do ambulansu, gdzie zostaję potraktowany wodą utlenioną i kawałkiem gazy. Pakujemy się do samochodu i Zygmunt podwozi mnie do Bielska, gdzie czeka na mnie żona i urlop. Czuję, że skala trudności tego maratonu to kolejne wyzwanie, któremu stawiłem czoła. Wynik podobny do poprzednich (patrząc na punkty), ale jestem zadowolony, bo widzę postępy, że oswajam się ze ściganiem i wykazuję jednak więcej odwagi na zjazdach. A przecież czuję, że oprócz treningu siły i wytrzymałości, potrzebuję też doświadczenia. Ciągle źle radzę sobie w tłumie, który wolno jedzie, a częściowo idzie, pod górę. Niepotrzebnie zwalniam i dopasowuję się, chociaż mógłbym przycisnąć i poprosić o przejazd. Wszystko przede mną. Teraz urlop i regeneracja, w czasie której stwierdzam, że w ogóle nie mam zakwasów. Chociaż cały trochę jestem ociężały. No i obolały – rana na lewym udzie i pośladku nie jest duża i nie jest głęboka, ale przypomina trochę przemielone mięcho, sączy się, no i boli... Prawdę mówiąc, jestem z niej dumny! ;)


Kategoria XCM


  • DST 62.30km
  • Teren 40.00km
  • Czas 03:43
  • VAVG 16.76km/h
  • VMAX 50.50km/h
  • Temperatura 19.0°C
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bikemaraton Tarnów

Sobota, 11 lipca 2009 · dodano: 12.07.2009 | Komentarze 4

Eska Fujifilm Bikemaraton, Tarnów
MEGA 64 km, przewyższenia: 1282 m, trudność trasy: 3+/6

200/333 w open MEGA, 49/88 w M3 MEGA
nr startowy 2899, start z sektora 7/7
mój licznik: 62.3 km, stp 3:43:29
czas całkowity wg organizatora: 03:44:27

Tydzień poprzedzający start miałem ciężki: dużo pracy i jeszcze do tego niezbyt dobre samopoczucie. Treningi w tym czasie ograniczyłem do minimum, a i tak były kiepskie. Na noc przed startem zapowiadano w Tarnowie burze i znów się wahałem czy to ma sens ;). Plany wyjazdu wspólnie z Shemem dopingowały mnie jednak do startu.
W sobotę rano obudziłem się z wyjątkowo dobrym samopoczuciem. O umówionej godzinie spotkałem się z Shemem na pętli autobusowej na Ruczaju i spokojnie przejechaliśmy na Dworzec Główny. Po drodze dosyć wyraźnie rozbolało mnie lewe kolano.
Z pociągiem było trochę bieganiny, bo dwukrotnie zmienialiśmy peron. PKP... ;). Jechaliśmy 1 klasą (by tylko tam zmieściły się rowery w pustym korytarzu) i dzięki temu siedzieliśmy wygodnie w pustym przedziale, chociaż konduktor miał obiekcje ;). Czas spędziliśmy na rozmowie z bikerem z Piły, który też wybierał się na maraton.
Na miejscu dołączyliśmy do grupki lokalnych bikerów i z nimi trafiliśmy na lotnisko aeroklubu. W sektorze 4 znalazłem znajomego i chwilę pogadaliśmy.
Start, jak w Krakowie, spokojny. Nie rwałem się, ale szybciej zacząłem wchodzić na wyższe obroty. Po kilku kilometrach (głównie asfalt) znów poczułem kolano. Na szczęście po kilku kilometrach przeszło :). Od początku sporo podjazdów, no, ale było ich prawie dwa razy więcej niż w Krakowie i gdzieś musiały się zmieścić. Zresztą, ja na podjazdach ciągnę stosunkowo dobrze, więc od początku sporo wyprzedzałem. Z Shemem mijaliśmy się na pierwszych 15-20 km kilkukrotnie, w końcu mu odjechałem, ale na metę wpadł szybko za mną.
Oprócz tego, że maraton był mocno asfaltowy, pamiętam delikatny zjazd przez pola bliżej początku. Ostatnie deszcze (w Tarnowie były nawet podtopienia) wymyły drogę i zrobiły się konkretne wyrwy. Zawodnicy tańczyli w prawo i w lewo, a ja tylko koncentrowałem się, żeby nie zaliczyć 'głupiej' gleby.
Rewelacyjny był podjazd pod Brzankę, dosyć długi, przyzwoicie stromy, tam wyprzedziłem sporo osób, bo nie byliśmy już pierwszej świeżości :). Gdzieś na górze piękny widok na kotlinę i góry po drugiej stronie, i drugi bufet, na którym wypiłem w ciągu poniżej minuty 0.5l izotonika i trochę napęczniałem, ale energetycznie się poprawiło :). Zjazd trochę mi naruszył 'psyche', bo ścieżka była trochę błotnista i meandrowała w prawo i w lewo. Boję się prędkości na zjazdach i jeżdżę asekuracyjnie, a i tak męczy mi się psychika ;).
W drugiej części całymi kilometrami jechałem sam albo prawie sam, ale nie zwalniałem. Nawet się trochę wystraszyłem czy dam rady dotrwać w tempie do końca. W końcówce las (Kruk?), w którym był strumyczek i więcej błota, ale wszystko raczej przejezdne. Na ostatnich kilku kilometrach przypomniałem sobie gumę złapaną w Krakowie właśnie w końcówce i... dojechałem do asfaltu, którym rozpoczynał się maraton. Wtedy już konkretnie przycisnąłem. Kątem oka dostrzegłem bikera w czerwonym, który delikatnie się zbliżał i miał chyba ochotę wjechać przede mną. Wtedy przycisnąłem już na maxa i tak szczęśliwy - i wyraźnie mniej zmęczony niż w Krakowie - wpadłem na metę.
Jechało mi się lepiej niż w Krakowie, błota było niewiele w porównaniu z Krakowem, dużo więcej moich ukochanych podjazdów i czułem się jednak bogatszy o doświadczenie z pierwszego startu. Na mecie spotkałem jeszcze chłopaka z drużyny MPEC-u, z którym całymi kilometrami jechałem w końcówce Krakowa.
Po maratonie razem z Shemem wróciliśmy na Dworzec i - tym razem osobowym (dużo taniej, rower za 1 zł!) wróciliśmy do Krakowa.


Kategoria XCM


  • DST 79.90km
  • Teren 50.00km
  • Czas 04:48
  • VAVG 16.65km/h
  • VMAX 47.80km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Sprzęt Trek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bikemaraton Kraków

Niedziela, 28 czerwca 2009 · dodano: 28.06.2009 | Komentarze 2

Eska Fujifilm Bike Maraton 2009, Kraków
MEGA 59 km, przewyższenia: 640 m, trudność trasy 2+/6

308/573 w open MEGA, 88/165 w M3 MEGA

nr startowy 2899, start z sektora 7 (ostatni)
mój licznik: 58.5 km, stp 3:39:33
czas całkowity wg organizatora: 03:56:40

Mój pierwszy w życiu maraton! :)
Od tygodnia w Krakowie najpierw lało bez przerwy, a potem tylko po kilka godzin dziennie i wiadomo było, że będzie bardzo dużo błota. Do tego nieciekawe prognozy na sam dzień startu. Dzień przed maratonem ze dwa razy podjąłem już decyzję, żeby się wycofać...
Wspierany przez Shema i forumowiczów na rowerowanie.pl, rano się jednak zebrałem i... nie żałuję :)
Rano przy śniadaniu ukruszyłem jeszcze zęba, żeby nie było zbyt pięknie ;).
Obawy co do pogody oczywiście były, ranek pochmurny, chociaż ciepły. Na pętlę Ruczaj, gdzie umówiliśmy się z Shemem przyjechałem chwilę przed czasem, a Shem zajechał zaraz za mną. Wspólnie przez Pychowice ruszyliśmy w kierunku Błoń. Po zapisaniu się na listę, dokonaniu wpłaty (70zł) i przypięciu numerów startowych oraz chipów, postanowiliśmy trochę jeszcze się rozgrzać. Wtedy właśnie spadła mżawka - drobne kropelki, ale dosyć gęsto szły... ;). Chwilę później organizator zapowiedział, że wg prognoz deszczu nie będzie, ale ja nie uwierzyłem. Tymczasem, mżawka minęła, a może z godzinę po starcie wyszło piękne, palące słoneczko :)
Start oczywiście z ostatniego sektora nr 7. Staliśmy razem z Shemem, a potem on wyrwał do przodu, a ja spokojnie z tyłu. Już na Błoniach trochę osób mnie minęło, potem podjazd pod Kopiec Kościuszki i tu - uwaga! na asfalcie! full gleb! co chwilę ktoś wołał: uwaga! i wszyscy rozjeżdżaliśmy się na boki. W Lasku Wolskim od początku full błota, od Kozich nóg mega korek i tłumy pnące się kilkoma równoległymi ścieżkami. Przez Lasek przejechałem bardzo uważnie i nadal mnie wyprzedzali, dla mnie priorytet: nie przewrócić się! Nawet nie pamiętam trasy...
To był chyba 17-ty km, kiedy mijałem kałużę - ześlizgnąłem się i wyleciałem w trawę. Ktoś zapytał czy wszystko w porządku. Upadek bezbolesny, ale spadł łańcuch i zaklinował się i za nic nie chciał się dać założyć. Zeszło ze 3 minuty. Wzdłuż lotniska potworne kałuże, miałem w planach przejść bokiem, ale widok wjeżdżających bikerów i kilku powoli prowadzących wzdłuż siatki lotniska sprawił, że zdecydowałem się wpław ;). Wybierałem środek, który był najgłębszy, bo bałem się kolejnego osunięcia. Niestety trochę wypłukało łańcuch. Miałem olej, ale czas naglił...
Asfaltowy podjazd w Aleksandrowicach szybko i spokojnie, na czarnym szlaku mozolnie pod górę, ale zacząłem wyprzedzać. Trochę żałuję, że tam nie byłem odważniejszy, bo sporo było jazdy za słabymi zawodnikami, a wyprzedzić się dało, chociaż środek przejezdny, a 'pobocze' gorzej...
Krótki asfalt i... Wąwóz Zbrza, którego fotki straszyły w necie od tygodnia. Tam jest błoto nawet po tygodniu upałów, my wjeżdżaliśmy po ponad tygodniu ulew... Tam właśnie dogoniłem Shema, który ostro wyrwał na początku, ale potem trochę zwolnił. Jeszcze chwila i... a jakże, zaczęła się błotna masakra.
Olbrzymie kałuże i wylewiska na całą szerokość wąwozu, błoto rozjechane przez kilkaset osób, które były przede mną, całymi dziesiątkami metrów wylewka niemal samopoziomująca, chociaż trochę na to za gęsta... Masa prowadzenia rowerów. W jednym miejscu mocno dopingowany przez fotografów i obserwatorów przejechałem kosmiczną jak dla mnie kałużę. W sumie sporo przejeżdżało, ale byłem pod wrażeniem, że w ogóle robię coś takiego...
W Lesie Zabierzowskim na asfalcie (czerwony szlak rowerowy) zostawiłem Shema i pomknąłem do przodu. Coraz więcej ludzi wyprzedzałem :). Sucha szutrówka a potem kamienista droga w okolicach góry Chełm to szansa, żeby spokojnie napiąć mięśnie. Tu poczułem się silny i z pewną satysfakcją zauważyłem, że mam więcej sił niż wielu zawodników jadących wokół mnie. Strome podejście przed Lasem Tenczyńskim to miejsce, gdzie wciąłem banana - i tak nie dało się przyspieszyć, chociaż niektórzy mieli tam problem z wypchaniem bike'a. Jeden chłopak, już wykończony, zapytał czy nie da się jeszcze zjechać na MINI... Aż mi go żal było. Jednak do tej pory musiał dobrze ciągnąć.
Dalej schemat był podobny: w lesie na wąskich i mocno ubłoconych ścieżkach szedłem lub jechałem w tłumie, na szerszych szutrówkach wyprzedzałem. Czułem, że męczę się idealnie: mocno zmęczony, bez mega zapasów sił, ale i nie wykończony. MEGA to dystans dla mnie, pomyślałem. Tak gdzieś od 30-ego km trasy głównie to ja wyprzedzałem :)
Bardzo zadowolony mijałem kolejnych zawodników, z których jednak niektórzy znów wyprzedzali mnie na zjazdach. Boję się po prostu dużych prędkości w dół i z tym trzeba będzie trochę powalczyć.
W miedzyczasie zaliczyłem jeszcze jedną czy dwie niegroźne gleby, kilka razy podparłem się po awaryjnym wypięciu. Tak z 15 km przed metą czułem coraz mocniej kręgosłup, ale nie było źle i ciągle wyprzedzałem.
No i na koniec: zjechałem polnym zjazdem na asfalt, przyspieszyłem i nagle czuję pompowanie... nie! guma! 7 km od mety... Zupełnie mnie to rozwaliło, chwyciłem za pompkę, żeby jakoś dojechać i dwa razy nabiłem koło. Niestety po kolejnych może 4 km zmuszony byłem jednak zmienić dętkę. A że robię to bardzo kiepsko, straciłem chyba z 10 minut i wyprzedziło mnie około 40 zawodników, w tym Shem. Żal było patrzeć jak tracę wypracowaną ciężko pozycję, ale cóż...
Dojechałem :)
Było super! :)
Wynik nie powala, ale ja jestem szczerze zadowolony :)
Do następnego razu!
Pozdrowienia dla JPbike, którego poznaliśmy z Shemem w kolejce do myjni!


Kategoria XCM